sobota, 9 września 2006

Ślub i wesele

Wszystko się układało OK, żadnych prawie przedślubnych nerwów ani nic aż do dnia przed ślubem. Nic niby nie było do załatwienia, wszystko elegancko według mojego skomplikowanego harmonogramu szło, potwierdzenia, zaliczki...
A we mnie coś pękło...
Ryczałam jak bóbr cały dzień z małymi przerwami na opieprzanie wszystkich dookoła łącznie z psem!!
Masakra!! Cały dzień!!
Jak już kolejny raz wchodziłam do rodziców, to mój tata nawet nie pytał zatroskany, co mi jest...

Noc minęła spokojnie, może dzięki temu, że mama dała mi tabletki nasenne.
Dla niewtajemniczonych, przypomnę, że noc z ówczesnym narzeczonym spędzałam osobno - on w Wałbrzychu, ja we Wrocławiu.

Pobudka o 7.30, szybki prysznic (porządny z masażami, peelingiem i maseczkami był wieczorem) i do fryzjera.
U fryzjera do 11!! Byłam w tym samym salonie, co mi robił próbną i byłam zadowolona z fryzury.

Malowałam się sama
pod okiem mamy i świadkowej.


Ok 12 się ubrałyśmy i heja...
Miałam jakiś wspaniały nastrój i ogólnie była śliczna pogoda.

Jechałam z rodzicami samochodem z Wrocławia do Świdnicy. Nie było błogosławieństwa.



Plan był taki, że Marcin czeka pod kościołem, a ja przyjeżdżam dopiero jak on stoi przy ołtarzu wprowadzana przez tatę.
Niestety ksiądz się nie zgodził, więc wjechaliśmy przed ślubem.
Na szczęście ksiądz się zgodził (po nerwowej kłótni ze świadkami), na to, żeby tata mnie wprowadzał do kościoła.
Ja sobie szłam cała szczęśliwa i uśmiechałam się do wszystkich gości po kolei.
Mój tata był cały zestresowany i skupiony.
A inni mówili, że to był bardzo podniosły moment, jak organy zaczęły grać i ja tak weszłam z tatem. Marcinowi się ponoć nogi ugięły.


Starałam się słuchać, co mówił ksiądz, ale już nic nie pamiętam. Serducho mi waliło jak zwariowane i tylko skupiałam się na tym, żeby się nie rozbeczeć...
My z Marcinem średnio chodzimy do kościoła i największym problemem było to, że nie wiedzieliśmy, kiedy siadać, a kiedy wstawać, a kiedy klękać...


Ale jakoś poszło.
Na przysiędze nawet się żadne nie zająknęło, ani nie pomyliło.
Tylko nie było "Możesz pocałować Pannę Młodą" - szkoda, bo to fajne zwieńczenie.

Uff... Potem jak wyszliśmy z kościoła - życzenia. Świadkowa myślała, że to się nigdy nie skończy ta tasiemcowa koleja, a dla mnie to jakoś szybciutko minęła...
Mój brat wziął sobie do serca informację, że ma nie rzucać ryżu w twarz, tylko do góry i rzucał tak wysoko na maksa.
No i oprócz ryżu - płatki róż. Dzień wcześniej wystarczy z kwiaciarni wziąć stare róże za darmo, albo za jakieś śmieszne pieniądze.

Wszyscy składali standardowe życzenia, a jak doszedł mój dziadek... Wogóle nic nie powiedział tylko na mnie spojrzał wzrokiem "zaraz się rozpłaczę" i mocno przytulił. No i wtedy ja się rozbeczałam...
Cudowne to było. Piękna pogoda i nowy mąż obok mnie. ;O)

Do sali weselnej mieliśmy kawałeczek tylko, więc się przeszliśmy zahaczając po drodze ryneczek w Świdnicy.



Wszyscy już siedzieli na sali, jak my weszliśmy.
Rodzice nas powitali chlebem i solą, a potem kieliszki...

OBOJE MIELIŚMY WÓDKĘ!


Pierwszy raz wypiłam setkę wódki na raz i to bez popitki. Ponoć krzywiłam się jakieś 5 minut.
Potem było STO LAT, a potem obiadek.

Pierwszy taniec...
Norah Jones "Come away with me"... in the night...



Piękna piosenka. Nauczyliśmy się walca angielskiego i taką malutką choreografię. Zanim jednak choreografia, to tak fajnie weszliśmy za rączkę na parkiet. Ukłon, obrót pod ręką, ukłon z drugiej strony. Dopiero potem ustawienie i taniec.
Taka drobnostka, a cały taniec ma śliczną, uroczystą oprawę.
Oczywiście pokręciliśmy trochę choreografię, wszyscy twierdzili, że nic nie było widać, ale było widać.
Niemniej bardzo nam się podobało.


A potem impreza, jedzenie, picie i znów jedzenie...

Od razu po naszym tańcu DJ zrobił lokomotywę. Wszyscy zatańczyli, ale zaraz potem wrócili do stołu. DJ powiedział, że się ciężko rozkręcają, a ja już miałam czarną wizję, że zjedzą i pójdą do domu.

Ale się rozkręcili.

Potem był tort. Zamówiliśmy z cukierni za rogiem. Pychota.
Elegancko razem pokroiliśmy.
Mniam.

Potem tańce.

Potem prezenty dla rodziców. Zrobiliśmy coś innego niż klasyczny bukiet kwiatów, który zaraz zwiędnie...
Chcieliśmy zrobić album ze zdjęciami chronologicznie: ślub rodziców, mama w ciąży, bobas, przedszkole, szkoła, obozy, studia, i na końcu nasze ślubne zdjęcie. Ale uznaliśmy, że album obejrzą i wrzucą do szuflady, więc wymyśliliśmy ramki...
Idea ta sama, tyle, że w formacie 70x100 cm...
No i nie schowają do szuflady.

Prezenty wzbudziły ogólny podziw, wszyscy powstawali, żeby się przyjrzeć obrazkom i oglądali przez conajmniej pół godziny wszystkie zdjęcia po kolei.

Genialne!!

Potem gdzieś po drodze był wiejski stół
. Mnóstwo kiszonych ogórków, smalcu, pierogów, golonki, kaszanki...
Dla mnie to średnie, ale goście byli zachwyceni. Pachniało jak u babci na wsi przed obiadem. Podobało się.

Oczepiny były fajne, bo nie było pseudoseksualnych damsko męskich zabaw, tylko takie na prawdę śmieszne.
Wybraliśmy naszego DJ, bo właśnie mówił, że nie robi takich wiejskich zabaw, tylko kulturalne. I takie były.

Zabawy...
1. Klasyczna z rzucaniem krawata i welonu - para, która złapała tańczy razem.
2. Pani zakłada Panu na głowę michę, a DJ czyta postulaty typu "Pamiętać o rocznicy ślubu". Jeśli Pan musi, Pani wali chochelką w michę, jeśli nie to nie... Potem micha idzie na tyłek Pani i tak samo Pan wali, jak Pani musi "gotować codziennie obiadki".
3. Rodzina Pani staje na środku, Pani na krześle i chochelką dyryguje, jak śpiewają STOOOO LAAT... Niby nic, ale co się uśmiałam na tym krześle z tego wycia to moje.
4. Sami kawalerowie dobierają się w pary, dostają różę i mają nam zatańczyć tango. Heh... Bez komentarza. Widzieliście kiedyś podpitych facetów tańczących tango??
Ostatnia zabawa to były występy naszego DJa. Okazało się, że jest instruktorem tańca i zrobił nam małe show.

Ogólnie superowo.

W międzyczasie w trakcie zabawy jak zwykle były Macarena, Lambada, Zorba i inne takie.

A pod koniec imprezy jeszcze Karaoke. Okazało się, że godzina to było stanowczo za krótko, a „Mydełko fa” w wykonaniu kolegów mojego nowego męża to hicior imprezy.

Podsumowując, był to przepiękny dzień. Nigdy go nie zapomnę. Mamy wspaniały film z wesela, który czasem puszczamy rewelacja…
Nie dość, że wszystko wypaliło, to jeszcze piękna katedra, piękna słoneczna pogoda, my uśmiechnięci, pyszny tort, super jedzenie, świetne karaoke, elegancki pierwszy taniec, pycha wiejski stół, kulturalne oczepiny, wzruszający prezent dla rodziców, śliczna sala, noclegi w tym samym miejscu...

IDEALNIE!!

Zaczęliśmy analizować nasze wesele i uznaliśmy, że wszystko wyszło po prostu świetnie...
I bukiet śliczny, i wygodna sukienka, i katedra śliczna, pogoda słoneczna, śliczna sala i inne takie (patrz wyżej).

Tak jak miałam nadzieję, była to impreza roku!!
Bawiliśmy się świetnie do samego końca, a rodzice powiedzieli nam, że było widać po nas, że chcieliśmy tego wesela, bo się na prawdę nie przymuszeni bawiliśmy i uczestniczyliśmy w tym.

Szkoda, że nie można tego powtórzyć.

Więcej fotek w galerii.